Flota Vasco da Gamy, przybyła do
Malindi w 1498 r., spotkała się z nieoczekiwanie gorącym powitaniem. Król najprawdopodobniej dowiedział się o bardzo chłodnym przyjęciu Portugalczyków w Mombasie i szybko postanowił sprzymierzyć się z potężnymi i groźnymi cudzoziemcami przeciwko swym odwiecznym wrogom. Do czasu zdobycia Mombasy w niemal 100 lat później,
Malindi stanowiło główną portugalską bazę na wschodnioafrykańskim wybrzeżu. Kiedy powstał
Fort Jesus, tutejsi władcy otrzymali zaproszenie, by przenieść tam swą siedzibę, co uczynili wraz z całą miejscową arystokracją.
Reputacja miasta gościnnego dla obcokrajowców przetrwała do dziś. Systematyczny rozwój sprawia, że
Malindi osuwa się ku kulturowej anonimowości, biorąc sobie za wzór już to Mombasę, już to Lamu. W efekcie udało mu się zachować atmosferę Suahili, którą Mombasa utraciła częściowo w procesie urbanizacji, próżno tu jednak szukać ciszy i spokoju, jakimi odznacza się Lamu. Choć Malindi stanowi wspaniałą bazę do zwiedzania ruin w
Gedi czy
lasu Arabuko-Sokoke, jest jednak mimo wszystko miastem bezsprzecznie nastawionym na plażowiczów.
Atrakcyjność
Malindi na wakacje zależy w dużym stopniu od tego, na ile ktoś tęskni za Kenią autentyczną, dziką, i czy rozwiniętą pod każdym względem miejscowość wypoczynkową postrzega bardziej jako użyteczne zaplecze turystyczne, czy też odrażający wykwit złego smaku. Ważnym czynnikiem jest również
pora roku. Podczas letnich wakacji (najlepszy miesiąc, zarówno jeśli chodzi o pogodę, jak i morze, to sierpień), a także w grudniu i styczniu, miasto bywa wręcz koszmarne.
W szczycie sezonu (w kilku ostatnich latach niezbyt udanym) za dżipami suzuki i tłumem turystów oglądających witryny sklepów trudno w ogóle dojrzeć Afrykę. Niemniej jednak porównanie nawet tego najgorszego okresu na przykład z tym, co dzieje się w Hiszpanii czy na wyspach greckich, wypada całkiem nieźle, a poza sezonem (czyli tylko w porze ulewnych deszczy, od kwietnia do czerwca)
Malindi robi się bardzo spokojne, jakby zmęczone.
Często wówczas, wilgotne i szare, z plażą pełną wyrzucanych przez ocean wodorostów, do złudzenia przypomina opustoszałe nadmorskie kurorty Europy, tyle że ozdobione tropikalną roślinnością. Jako doskonałe miejsce na wakacje zostało odkryte przez białych kolonistów w latach 30., czyli - jak na warunki kenijskie - bardzo dawno temu. Ostatnich przedstawicieli tego spalonego słońcem pokolenia można wciąż zobaczyć spacerujących drogą do Lamu.
Na szczęście Malindi ma także pewne niekwestionowane atuty, z
rafą koralową na czele. Dwa morskie parki narodowe i jeden rezerwat, utworzone między Malindi a
Watamu, obejmują jedne z najwspanialszych fragmentów wybrzeża. Co prawda niektórzy koneserzy uważają, że Kisite-Mpunguti na wybrzeżu południowym i Kiunga (nieco dalej na północ) są jeszcze piękniejsze, ale za to miejscowe ryby widziały już tyle twarzy w maskach, że przyzwyczaiły się do ludzi i nic sobie nie robią z ich towarzystwa. Malindi to również
ośrodek wędkarski, w którym regularnie organizowane są zawody, oraz
surfingowy. Przyzwoitej wielkości fale wdzierają się do zatoki przez długą przerwę w rafie od lipca do początku września, pędzone południowymi monsunami, które często obsypują plażowiczów piaskiem.
Mimo uzależnienia od turystów Malindi pozostaje tętniącym życiem,
zabytkowym miastem. Rekompensatą za butiki, salony piękności i agencje handlu nieruchomościami jest stara
dzielnica Suahili, parę "ruin", ruchliwy targ, sklepy, hoteli i mnóstwo miejsc noclegowych. Te ostatnie, niedaleko plaży, w połączeniu z bogatą ofertą gastronomiczną i rozrywkową zapewniają
miastu Malindi wyraźną przewagę nad Watamu, Diani i miejscowościami na północ od Mombasy. Włosi pozostawili po sobie jedne z najlepszych w całej Afryce knajpek z pizzą, daniami z makaronu i lodami.
Zobacz również: