Oko w oko z lwem
Safari w Kenii to bezkrwawe łowy na lwy, zebry i żyrafy. W rezerwacie Masai Mara zwierzęta czują się jak gwiazdy, a ludzie uczą się z powrotem szanować naturę.
Rezerwat Masai Mara to widoki rodem z reportaży National Geographic, zielone pola upstrzone wysokimi wilczomleczami, drzewa kapokowe poprzerastane trawą słoniową wysoką na kilka metrów i ukryte kaskadowe wodospady na rzece Athi, wzdłuż których trwają galeriowe lasy.
Zebra - top model
Kiedy przyjechaliśmy słońce kładło się już nad horyzontem. Wygłodniali widoku dzikich zwierząt minąwszy jeden z pagórków napotkaliśmy rachityczną i wylęknioną zebrę.
Wszyscy natychmiast zażądaliśmy zatrzymania pojazdu, a po otwarciu dachu każdy z uczestników wykonał mniej więcej tysiąc zdjęć tego biednego stworzenia. W pełni zadowoleni z jego obfotografowania pozwoliliśmy kierowcy ruszyć dalej.
Za kolejnym nieco większym wzniesieniem naszym oczom ukazało się dorodne stado kilkudziesięciu napasionych zebr i nie było rady – szał fleszy (niektórzy z nas mieli szyje obciążone 2-3 aparatami) powaliłby nawet najstarszego krupiera w Las Vegas. Spazmatyczne dźwięki wydobywające się z polskich gardeł w żaden sposób nie wpłynęły na zachowanie zwierząt. Widać były oswojone z przyjmowaniem hołdów i oznak ubóstwiania ze strony takich metalowych „smoków o dziesięciu błyskających głowach”. Kategoryczny zakaz wychodzenia z busa trochę ostudził nasze potrzeby pogłaskania tych niewinnych stworzeń.
Hotele dla wielu stworzeń
W środku lasu na polanie otoczonej zasiekami i fosą stały lounge’e czyli duże namioty na podmurówce z drewnianymi topikami. Zaczynała się pora deszczowa. Zapadła noc i cały czas miałem wrażenie, że zewsząd wyzierają na mnie miliony oczu z otaczającej wilgotnej roślinności.
Po kolacji, która polegała na walce z robaczkami spadającymi z sufitu wprost do talerzy, każdy z nas został odprowadzony do swojej lounge’y przez miejscowego „belboja”. Ten szedł przodem uderzając miarowo kijem w ziemię: to w lewo, to w prawo.
W świetle niskich lamp było widać, że co rusz na boki uciekały przed uderzeniami mniejsze i większe stworzenia, których terytorium naruszaliśmy. Lounge okazał się przyzwoitym pokojo-namiotem z solidną murowaną łazienką. Jednak jej ażurowe zadaszenie pozwalało z łatwością na wizyty mniejszych okazów lokalnej fauny.
Trudno było zasnąć, gdyż ewidentnie życie poza namiotem nabierało dopiero tempa. Syczenie, buczenie, cykanie, chrobotanie, pokwękiwanie… I tak do rana. Przerażona koleżanka w namiocie obok przesiedziała całą noc z latarką w ręku, w kuckach na nocnej szafce. Razem z nią w namiocie zamieszkało jakieś zwinne żyjątko. Rano okazało się piękną wypoczętą jaszczurką wylegującą się na poduszce.
Balonem nad wodopojem
Następnego dnia bardzo wcześnie rano wyruszyliśmy na wycieczkę fakultatywną – lot balonem, to kolejna seria wrażeń nie do przecenienia. Poranne marsze całych stad zwierząt różnej maści do wodopoju widziane z wysokości kilkudziesięciu metrów powodują, że szczękę trzeba podtrzymywa ręką, bo co chwile opada. Nieziemskie widoki, pełen zachwyt.
Wszyscy chcieliśmy ustrzelić fotkę polujących lwów. Nasz kierowca o piątej rano zawiózł nas na wzgórze, gdzie pod samotnym baobabem posilał się król zwierząt. Cały umorusany we krwi wyszarpywał wnętrzności jakiejś gnu.
W krótkim czasie polanę obstąpiło ze dwadzieścia takich busów jak nasz i z każdego wysypywały się miliony błysków z japońskich aparatów, w większości uruchamianych japońskimi palcami japońskich turystów.
Sushi na sawannie
Lew się posilał nie zwracając uwagi na nasze towarzystwo, ale momentalnie podniósł głowę, znieruchomiał i utkwił wzrok w Japonce, która beztrosko wyszła z auta, aby „zmienić perspektywę”.
Perspektywa lwa też się zmieniła. Na jego horyzoncie pojawiła się nowa, chyba nie znana mu do tej pory, skośnooka zwierzyna. Przerwał dotychczasową konsumpcję, wyciągnął szyję do przodu i zaczął uważnie przyglądać się swojemu potencjalnemu obiadowi. To mogła być jego egzotyczna przygoda - japońska kuchnia w środku sawanny.
Zdezorientowany kierowca nadął się jak balon, zaczął coś mamrotać w suahili, po czym przechylony przez dwa siedzenia złapał rozcapierzonymi palcami kark drobnej Japonki i jednym ruchem wciągnął ją z powrotem do auta. Cała akcja trwała 2,69 sekundy. Kiedy zamknął już szczelnie drzwi wewnątrz busa jego złość wyskoczyła w całej okazałości. Krzyk był tak przerażający, że pozwolił w pełni zademonstrować rozedrgane migdałki ich właściciela. Wszyscy zamarli ze zrozumieniem kiwając głowami.
Chwila grozy, która uświadomiła nam, że tu nie ma szans na balansowanie między nami i dziką przyrodą. Okay panie kierowco, wreszcie załapaliśmy!
Niektórzy jeżdżą do Kenii, by poleżeć na plażach Mombasy, ale nie wiedzą ile tracą rezygnując z okazji niesamowitych chwil na safari. Znika dystans między nami a zwierzętami, który znamy z ogrodów zoologicznych. Pojawia się dreszcz emocji, zachwyt piękną przyrodą i ciekawość obcowania z dziką naturą. Polecam każdemu kto chce mieć naprawdę ekscytujące przeżycia, a potem takież wspomnienia.
Czy podobał Ci się ten artykuł?
Możesz ten artykuł udostępnić znajomym.