Zell am See jesienią
Polska - środek jesieni - ciepłe i słoneczne dni, chodniki pokryte grubą warstwą świeżo opadłych liści. Lodowiec Kitzsteinhorn z wystającym białym czubem ponad brunatnymi szczytami czekającymi na śnieg. Wystarczy kilka godzin w samochodzie, by przenieść się z jednego świata do drugiego.
Przed wyjazdem sprawdzam w internecie pogodę na lodowcu. Nawet przez kamerkę czuć ciszę i spokój bijącą od gór. Widać połacie śniegu i pracujące po zamknięciu ratraki. Pełnia księżyca oświetla trasy.
Rano jestem już na miejscu, słońce leniwie wznosi się oświetlając najpierw najwyżej położone szczyty, potem powoli przechodzi niżej rzucając światło na warstwy gór pełne drzew, aż w końcu dociera do doliny i jeziora, znad którego unoszą się mgły.
Jadę w stronę lodowca. Po drodze mijam leniwie budzące się do życia miasteczko Kaprun.
Z parkingu, na którym ciągle panuje jesień, od tras dzieli mnie jeszcze przejazd kolejką ‘Gletscherjet’. Wspina się ostro w górę, przejeżdżając nad brunatnymi skałami i rudymi wierzchołkami wysokogórskich świerków. Próbuję wypatrzeć górskie kozice. Chyba wszystkie się pochowały. Zamiast nich widzę mężczyznę z nartami skiturowymi na plecach maszerującego w górę. Spotykam go potem na trasie. Ja zjeżdżam w dół, on zadziwiająco szybko podchodzi pod górę, tym razem już z wpiętymi nartami. Znika za wierzchołkiem szczytu, który dla mnie i mojej deski snowboardowej jest niedostępny. Zazdroszczę mu. Za chwilę pewnie pomknie w dół dziewiczą trasą.
Zima jest wysoko
Wychodzę z Gletscherjet 2 i nagle czuję się jakbym przeniosła się kilka miesięcy w czasie. Zima. Śnieg. Słońce odbijające się od białej bezgranicznej przestrzeni. Widzę uśmiechy na twarzach ludzi spiesznie wkładających buty, smarujących się kremem z filtrem i zakładających kaski. Jestem trochę za późno, żeby pojeździć po ‘sztruksie’ więc nie spieszę się. Rozgrzewka. Dopięcie sprzętu. Wystawiam twarz w stronę słońca. Jest cudownie.
Pierwszy zjazd tego sezonu. Deska przez te miesiące zamknięcia w piwnicy trochę się obraziła. Powoli oswajamy się. Ciało przypomina sobie jak się układać i jak ufać tym dwóm krawędziom z kawałkiem drewna pomiędzy.
Szerokie trasy, u szczytu bardziej łagodne przy zjeździe w dół coraz bardziej strome. Idealne do szerokich, długich skrętów. Na dole za każdym razem zatrzymuje mnie na kilka minut kolejka do wyciągu. Jest dość tłoczno. Stąd mogę podziwiać jazdę synchroniczną grupki narciarzy z Węgier. Podziwiam ich precyzję ruchów, skręt za skrętem, idealne wyczucie rytmu. Każdy z osobna i wszyscy razem zlewają się w jedną wielką zieloną od koloru kurtek masę zmierzającą prosto w dół.
Jeździć każdy może
Na trasie dostrzegam też pędzącego w dół niepełnosprawnego narciarza, który w tych okolicznościach zdaje się być sprawniejszy od tych sprawnych. Wózek inwalidzki zamieniony na jedną nartę, w dłoniach dwie płozy na kijkach. Mistrzostwo świata.
Zapinając deskę na szczycie widzę kilka młodych dziewczyn migających do siebie przed zjazdem. Spotykam je później w kolejce. Migają tak ekspresyjnie, na przemian, czasem na raz, śmieją się prawie bezgłośnie, tak wiele wyrażając emocjami malującymi się na ich twarzach. Rozmawiają ze sobą całym ciałem. Mają zawodnicze stroje.
Przemieszczam się do części ze snowparkiem. Nieduży 250 metrowy wyciąg i całkiem fajny park z przeszkodami w rozmiarze od S do XL. Oglądam latających wysoko w powietrzu freestylowców. Obracają się we wszystkie możliwe strony. Na widok niektórych lądowań, przechodzi mnie dreszcz.
Koło południa czas na cieplutką i aromatyczną Caffe Latte z Apfelstrudel (sztrucla jabłkowa) polanym sosem waniliowym. Siadam na słonecznym tarasie przy górskim schronisku, kilka stolików, drewniana ławka z widokiem na Zell am See i czekające na śnieg szczyty otaczających lodowiec gór. Dookoła słychać przyjemny gwar – Austriaków, Słoweńców, Finów, Brytyjczyków.
Zawodowcy i amatorzy
Wracam na stok. Zawodnicy od rana trenujący na tyczkach powoli zbierają się do domu. Najlepszy śnieg mają już za sobą. Dla amatorów robi się miejsce na dobrą jazdę. Dla mnie ten śnieg w miejscu tyczek wciąż jest świetny. Jeżdżę do końca. Kiedy słońce chowa się za górą robi się całkiem chłodno. Wieczorem wygrzeję się w saunie.
Rano jestem znów na stoku. Jazda o tej porze jest najlepsza. Najlepszy śnieg. Najwięcej siły w nogach. Najmniej ludzi na stoku. Można poszaleć wychylając się mocno na krawędziach i przyspieszając w skrętach. Spotykam grupkę małych, najwyżej 10-letnich dzieci w kaskach z gardą na wysokości szczęki i w piankowych, aerodynamicznych strojach. Trenują.
W południe wdrapuję się na zbocze powyżej wyciągów. 50 metrowe podejście do góry każe mi co chwilę łapczywie chwytać powietrze. W końcu jestem prawie 3000 m n.p.m. A przecież im wyżej tym powietrze jest cenniejsze. Na krawędzi zbocza kończy się śnieg a zaczyna skalista przepaść w dół. Siadam na skraju wpatrując się w stronę Parku Narodowego Hohe Tauren.
Serce góry
Docieram do niego ostatniego dnia. Na ostre zbocze wyciąga mnie szynowa kolejka. Stacja Gipfelwelt 3000 wygląda jak statek kosmiczny. Przeszklone ściany pozwalają na nieustanny kontakt z panoramą gór, które rozsiane są dookoła prawie bezgranicznie. W toalecie spotykam kozice schowane za olbrzymimi zdjęciami. Są absolutnie piękne i dzikie.
Staję przed futurystycznymi drzwiami prowadzącymi do oświetlonego fioletowymi ledami tunelu. Rozsuwają się. Znak zapowiada 350 metrowy spacer do platfomy. Nagle znajduję się wewnątrz góry. Dookoła mokre skały. Ścieżka wyłożona chodnikiem antypoślizgowym. Kiedy ludzie znikają daleko za zakrętem, otula mnie cisza i doświadczam absolutnego spokoju serca góry. Po obiecanych 350 metrach docieram do miejsca gdzie chce się zostać na zawsze. Słoneczny taras wysunięty w stronę środka górskich szczytów Hohe Tauren..
Wieczorem podziwiam ten szczyt z zewnętrznych basenów Tauren Spa w dolinie. Z każdego miejsca wygląda trochę inaczej. Inaczej z solanki znad której unoszą się opary gorącej wody. Inaczej z ciepłego wodospadu lejącego się z oświetlonej ściany. Inaczej z tego najzimniejszego, pływackiego, w którym płynąc na plecach można przybliżać się i oddalać od ośnieżonego Kitzsteinhorn. Ten szczyt inaczej też wygląda wieczorem, kiedy przychodzę nad brzeg jeziora przy którym mieszkam. Stąd widać tysiące światełek w dolinie i kilkadziesiąt małych na zboczach lodowca. To pewnie ratraki przygotowujące trasy na jutrzejszy dzień.
Czy podobał Ci się ten artykuł?
Możesz ten artykuł udostępnić znajomym.