Peru - piękne latanie
Andy - kondory, lodowce, rozległe pustkowia, brak tlenu i niskie temperatury.
Dobre miejsce do latania
Prowincja Ancash i jej największe miasto Huaraz nieoficjalnie znane są jako peruwiańska Szwajcaria, ponieważ z ulic można podziwiać pokryte wiecznym śniegiem szczyty. Jednak turystyka nie kwitnie tak, jak miasto by tego chciało, nie ma tu tłumu obcokrajowców chętnych do podziwiania bajkowych krajobrazów. Rzadko zaglądają tu też paralotniarze, choć warunki są idealne.
Na wycieczkę do Huaraz decydują się tylko najodważniejsi, doświadczeni w wysokich górach piloci. Aby to zmienić Piotr Chrzanowski, polski narciarz ekstremalny, zakochany w tej okolicy wymyślił zawody po których Huraz stanie się sławne - X - Andes. Ponieważ brak tam infrastruktury, musiały to być zawody dla tych najlepszych i najtwardszych pilotów, otrzaskanych z górami i nie bojących się surowych warunków.
Lecę rozsławić Huaraz
Niepełnosprawny paralotniarz, czyli ja, miał być lekiem na całe zło. Jeśli pokażę, że da się tam latać i przeżyć, nikt już nie powinien mieć wątpliwości.
Przy kosztach życia na miejscu mniejszych niż w Polsce wszystko, czego potrzebowałem, to pięć tysięcy na bilet lotniczy. Kiedy się znalazły, nie było już żadnego usprawiedliwienia i trzeba było lecieć.
Podróż minęła bez sensacji, W Limie niemal prosto z lotniska trafiłem na konferencję prasową przygotowującą górski festiwal (Semańa del Andinismo), a prosto z tej konferencji na start.
Lot nad biurami
Lima to jedyne miejsce na świecie, w którym na paralotni bez napędu można godzinami latać w środku wielkiego miasta, klepiąc stabilem po oknach wieżowców i zaglądając z góry do basenów na dachach.
Nasz lipiec to tam teoretycznie środek zimy i na ogół frajdę o tej porze roku psują nisko wiszące chmury z nieustanną mżawką, ale na przyjęcie pilota specjalnej troski pogoda się zlitowała i ku zdumieniu miejscowych zafundowała nam cały dzień słońca. Odbyłem więc rytualne dwie godzinki latania na żaglu – dla mnie żadna sensacja, ale dla miejscowej telewizji i owszem, bo tam inwalidę na ulicy trudno uświadczyć, a co dopiero w powietrzu.
Po lądowaniu udzieliliśmy stosownych wywiadów, od nielotów odebraliśmy stosowne wyrazy podziwu i udaliśmy się na nocny autobus w stronę prawdziwego, ambitnego latania.
Wycieczka w góry
Całonocna jazda przyniosła radykalną zmianę scenerii: po pięciomilionowej metropolii z duszną, wilgotną atmosferą miasta nad brzegiem oceanu wysiedliśmy o trzy tysiące metrów wyżej, w krystalicznym powietrzu serca Andów. Huaraz rzeczywiście sprawia takie wrażenie: leży w długiej dolinie wciśniętej między roziskrzone szczyty pasma Cordillera Blanca od wschodu, ze szczytami przekraczającymi 6000 m (Kordyliera Biała, nietrudno zgadnąć skąd nazwa – po jej drugiej stronie amazońska dżungla) i odpowiednio kontrastująca Cordillera Negra od zachodu. W tym przypadku nazwa pochodzi od spalonej słońcem trawy – to pasmo jest niższe, sięga niecałych 5000 m).
Po jakimś czasie palące na tych wysokościach słońce budzi stok do życia, na starcie zaczyna sympatycznie wiać.
W końcu pierwszy andyjski start. Czuję się bezpiecznie, bo pod nogami całe kilometry lądowisk – dolina się tu spłaszcza, rzeka niosąca żwir z lodowców ma szerokie koryto.
Jedyny problem to to, że te rozległe i puste góry są bezludne i pozbawione dróg – gdybym musiał siadać gdzieś na stoku, nie będę w stanie wrócić do szosy pośrodku doliny. Trzymam się więc na skraju,
Przy głównej szosie mam w zasięgu dolotu miasteczko, nie zastanawiam się długo i idę do lądowania.
Dolina życzliwych ludzi
Ląduję niedaleko szkoły, wzdłuż muru biegnie ścieżka na której są już pierwsze dzieci. Po chwili oprócz dzieci są też dorośli – jestem pod wrażeniem, jak mimo braku porozumienia (mój hiszpański to na razie ledwie kilka słów) bez problemu zdejmują końcówkę skrzydła z kaktusa i pakują całość. Zupełnie nie robi też na nich wrażenia wiadomość, że jestem latającym inwalidą. Momentalnie uznają że skoro nie chodzi, to trzeba go zanieść do taksówki, biorą na plecy i niosą.
Ich otwartość i serdeczność sprawia, że bariera językowa nie jest taka straszna, a kieszonkowy słowniczek które przezornie zabrałem załatwia sprawę do końca. Na ryneczku jeden z dwóch taksówkarzy godzi się odwieźć mnie 40 km do Huaraz i tak, luksusowo, kończy się pierwszy przelot.
Wracam nastawiony bardzo optymistycznie. Fantastyczne widoki, kosmiczne na pierwszy rzut oka warunki do latania, bezpieczna dolina z życzliwymi ludźmi, no i fakt że taksówka kosztuje mnie w przeliczeniu jakieś 30 zł obiecują wiele na następne dni.
Niestety jak to w życiu bywa, rzeczywistość wygląda trochę inaczej. Dzięki stałej i dobrej pogodzie latamy prawie codziennie, jednak z różnych powodów wciąż nie udaje się dostać pod kuszące codziennie „chmurostrady”.
Najczęściej powodem jest jednak ogrom tych gór. O ile latanie tam wydaje się bezpieczne, to wszelkie lądowania z dala od dróg (których zasadniczo nie ma) będzie z mojej strony maksymalną nierozwagą. Po górach są co prawda porozrzucane wioski, ale nie do każdej można się dostać samochodem. Raz mijaliśmy grupę mieszkańców wynoszących na ramionach spory słup energetyczny.
Nakład pracy konieczny do stworzenia drogi w takich górach jest ogromny, ale ci ludzie od pokoleń przywykli do ciężkiej, systematycznej pracy i w ich oczach trwająca kilka lat budowa i tak dzieje się nieomal z dnia na dzień.
Doceniam również niedawno budowane przez rząd federalny szkoły, doceniam szczerą dumę bijącą z powitalnej tablicy: w naszej wsi nie ma analfabetyzmu.
W poszukiwaniu dobrego latania
Po kilku dniach w poszukiwaniu dobrego latania jedziemy do Caraz, dwie godziny jazdy na północ w tej samej dolinie. I to okazuje się w końcu strzałem w dziesiątkę. Startujemy po stronie Cordillera Blanca, a samo miasto leży 800 metrów niżej od Huaraz i przeciągi dolinowe nie są tu tak silne.
Na razie to tylko „skromne” 4800 m, ale na wyciągnięcie ręki mam śnieżnobiałe szczyty i lodowce, ale nie starcza mi odwagi, aby skierować się w ich stronę – do zwyczajowej obawy o lądowanie na bezludziu dołączają się rzeczywiście przepastne doliny, którymi z gór co jakiś czas spadają huraganowe wiatry z lodowców. Lecę więc mniej więcej środkiem doliny.
Biję rekordy
Wysokość dochodzi do 5900, po czym zaczyna się zmniejszać. Tym razem mimo rekordu i mocniejszej turbulencji nie miałem najmniejszego kłopotu z brakiem tlenu, widać po dwóch tygodniach jestem już dobrze zaaklimatyzowany. Wychodzę z chmury przed miastem
Przychodzą pierwsi wieśniacy i… zonk, odrobina hiszpańskiego którą zdążyłem podłapać i z której jestem dumny okazuje się nieprzydatna, bo wioska (o malowniczej nazwie Macashca) jest na tyle mała, że mówią tylko w keczua. Ze skrzydłem jednak tradycyjnie dają sobie radę bez problemu, a po chwili dociera też młodzieniec znający hiszpański. Boczna dolina okazuje się być wystarczająco bliska głównej by był w niej zasięg komórki, więc dzwonię do hoteliku, proszę o taksówkę i daję telefon miejscowemu żeby opowiedział dokąd ta taksówka ma jechać. A potem już tylko czekam na odsiecz, w blasku zachodzącego słońca ostatni raz oglądając pokryte wiecznym śniegiem szczyty.
W domu pierwsza radość - gps prawidłowo zapisał trasę - i druga: mam 77 km! To znaczy że w jednym locie ustanowiłem dwa rekordy: swój osobisty rekord wysokości i rekord odległości lotu z tego startowiska, bowiem miejscowi piloci uznają że latanie po stronie Cordillery Blanki jest niebezpieczne. Wszyscy się cieszą, po kłopotach ze startami na dużych wysokościach to w końcu nasz wspólny sukces. W internecie w ogóle jest trudno znaleźć jakiekolwiek większe loty w Peru, więc wygląda na to że przez jakiś czas najdłuższy będzie lot inwalidy.
Latynosi z ich kultem macho będą mieć z tym pewien problem, ale najwyżej skłoni ich to do szybszego rozwoju paralotniarstwa u siebie.
Na pewno wrócę
Piękny kraj, piękne miejsca, piękni ludzie (duże ilości swobodnie łażących psów – najwyraźniej nie dzieje im się krzywda – świadczą o tym, że ludzie są życzliwi dla nich i dla siebie nawzajem).
No i piękne latanie rzecz jasna. Trudne, ale to też należy do przyczyn dających później tym większą satysfakcję.
A że góry dzikie, że wielkie wysokości? Zgodnie z oczekiwaniami okazało się, że wszystko jest dla ludzi. Nawet dla tych na wózkach inwalidzkich, o ile zachowają rozsądek. Góry im większe, tym większe stawiają wyzwania i tym mniejszy margines błędu zostawiają. Jeśli uda się w nim zmieścić, jeśli uda się mimo oszałamiającego piękna zachować ostrożność, nagrody będą odpowiednio wielkie.
Dlatego nawet nie zamierzam odpowiadać na pytania czy nie boję się latać, czy nie boję się samemu wyruszać w podróż ma koniec świata. Bo to są pytania o to, czy nie boję się żyć.
Czy podobał Ci się ten artykuł?
Możesz ten artykuł udostępnić znajomym.