Maroko po sezonie
Nie lubię turystów, a uwielbiam podróżować. Mam więc z tym dość konkretny problem, bo turyści są wszędzie i zawsze, a już w szczególności w tzw. ciepłych krajach.
W marcu tego roku wymyśliłam sobie narty we Francji, bo wcześniej zimą nie dałam rady. Ofert było sporo, acz powoli zaczynało brakować dolotów. Szukałam przez rozmaite portale, gdy nagle zaczęły mi się wyświetlać oferty wyjazdów przedsezonowych nad ciepłe morza i oceany. Śliczna błękitna woda, gwarancja braku tłumów i temperatury nieistniejące w naszym klimacie nawet w lipcu. Decyzję podjęliśmy szybko.
Plaża zamiast nart
Stanęło na wczasach w Maroku. Wyjazd na początku kwietnia. Umowy, rezerwacje, przelewy – wszystko w oka mgnieniu, jakoś tak wyszło, że przez Travelplanet.pl. Bardzo miło mnie zaskoczyli, gdy w przeddzień wyjazdu odebrałam telefon od pani z portalu z życzeniami miłego urlopu i z prośbą, żebym nie zapomniała paszportu. To ona mnie wprowadziła w nastrój wakacyjny.
Pierwsze wrażenie? Znacząca różnica temperatur. U nas ledwo wiosna, u nich 30 stopni w cieniu. W autokarze dowożacym do hotelu dyskretnie zdejmowałam rajstopy, a facet szukał zabutelkowanej wody, żebym nie umarła z pragnienia. Zabutelkowanej, co by nas lokalna flora bakteryjna nie zaatakowała zbyt szybko.
,,Jestem gościem, a nie turystką"
Drugie wrażenie? Agadir to miejscowość typowo turystyczna i choć przyjezdnych całkiem sporo, to jednak od razu wydali się bardziej lokalni niż europejscy. Zaraz wszystko jest jasne – trafiliśmy na ichniejsze święto i tydzień wolny od nauki, dzięki czemu mogliśmy sobie z nimi porozmawiać i poczuć się gościem w ich kraju, a nie klientem w ich kurorcie. Różnica istotna, gdyż gości się przyjmuje z należytą starannością, a klientów się wykorzystuje. Nie tylko w Maroko.
Na plaży praktycznie pusto. Chłopaki grają w piłkę (jak oni to robią w takiej temperaturze?). Dopiero za chwilę odkrywam, że nad samą wodą oceanu jest wyraźnie chłodniej. W hotelu sporo Francuzów, ale jeszcze więcej ludzi o śniadej arabskiej cerze. Całe rodziny. Kelnerzy jacyś tacy rozluźnieni, po dwóch dniach pamiętają nas z widzenia, żartują. Widać, że mają pracy w sam raz i nie gonią w piętkę. Obsługa recepcji uprzejma, za drobną opłatą zamieniamy nieco stary pokój na parterze, z widokiem na drzewa i rośliny na cudowny duży pokój z widokiem na ocean. Czujemy się luksusowo, a przecież wyjazd nas kosztował niecałe 2000 zł od osoby. To kolejny plus podróżowania poza sezonem. Ceny maleją jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Wchodzimy do portu, prawdziwego, handlowego. Jakiś starszy pan wielojęzyczny się nami opiekuje, pokazuje rózne zakamarki i budowane właśnie statki całkowicie z drewna. Na koniec godzinnej wycieczki grzecznie prosi o „co łaska“, dajemy mu równowartość kilkunastu złotych i nie mamy wrażenia, by nas jakkolwiek naciągnął. Turystów mniej, to i lokalni są jakoś przyjaźniej nastawieni. Tak nam się wydaje. Nie chcemy być stonką w ich oczach. Gramy w ich grę.
Szacunek dla miejscowych zwyczajów
Nie chcemy ich razić swoimi zwyczajami. Grzecznie zakładam więc chustę na głowę, noszę długie spódnice i koszulki z rękawkiem. I widzę w ich wzroku szacunek.
Wybieramy się do Marrakeszu na dwa dni. To 250 km. Na dworcu chcemy pojechać linią polecaną w przewodnikach, ale nie ma już miejsc. Próbujemy się dostać do lokalnego autobusu, mniej komfortowego, i w końcu nam się udaje. Nie bardzo wiemy, jak, ale ważne, że jedziemy. Jesteśmy jedynymi Europejczykami i dostajemy nieszczególnie wygodne miejsca na samym końcu autobusu. Obok mnie siada mały chłopiec, na jakimś zydelku. Trochę się mnie boi, trochę go próbuję podtrzymywać. Matka się do mnie uśmiecha. W autobusie dla turystów na pewno była klimatyzacja. Ale z pewnością nie było tam prawdziwych Marokańczyków, bo ten bilet jest o połowę tańszy. Coś za coś.
Na miejscu wchodzimy w jeszcze większy upał (już bez wiatru znad wody) i w tlum anglojęzycznych turystów, którzy zachowują się dziwnie. W Agadirze widać było pewną symbiozę, pakt o nieagresji i wzajemną radość z targowania. W Marrakeszu, drugim co do wielkości marokańskim mieście, targowanie jest niemalże nieprzyjemne. Ale trudno się dziwić, turyści są tam złem koniecznym, klientem, źródłem dochodów. Udaje nam się znaleźć bardziej swojski bar na souku i kupujemy coś w rodzaju naleśnika prosto z płyty. Nie wiemy, ile trzeba zapłacić, jakiś inny klient się nami zajmuje i wpuszcza w kolejkę.
Odchodzimy z przepysznym drugim śniadaniem. Za chwilę jednak znowu jesteśmy na głównym placu i w głównych alejach. Czujemy przez skórę, że sprzedawcy chcą nas wykorzystać, a naganiacze oceniają, ile jesteśmy warci. Woda kosztuje tyle, ile w Europie. Chusty jedwabnej nie jesteśmy w stanie stargować. Przepłacamy. Jesteśmy na polu walki, a naszymi poplecznikami są inni turyści, w krótkich spodenkach i biustem na wierzchu. Bez sensu. Mam ochotę schować się pod burką, żeby zupełnie nie było widać moich europejskich rysów.
W Agadirze czas płynie wolniej
Po nocy spędzonej w pięknym, acz skromniutkim hotelu Afriquia wracamy do Agadiru z przekonaniem, że Marrakesz jest być może ładniejszym i ciekawszym miastem, ale nad oceanem wszystko się dzieje wolniej i spokojniej. Na agadirskim souku robimy ostatnie zakupy, znowu próbujemy świeżych owoców i dajemy się poczęstować herbatą z miętą. Negocjujemy twardo cenę kosmetyków i przysmaków. Idzie nam to coraz lepiej i sprzedawcy się śmieją, że żadni z nas Europejczycy, bo nie dajemy się robić w konia.
Z Maroka wyjeżdżamy z przekonaniem, że tydzień to za krótko, żeby poznać ich kulturę, smaki i zapachy. Niedosyt jest jednak przyjemny. Już wiemy, że za parę miesięcy, najpóźniej za rok, własnie wtedy, gdy inni będą na nartach albo w pracy i szkole, znajdziemy jakiś sposób, żeby znowu tam polecieć poza sezonem.
Czy podobał Ci się ten artykuł?
Możesz ten artykuł udostępnić znajomym.