Kerala - impresje
Podróżując bez rezerwacji nigdy nie wiadomo gdzie się trafi. Czasem to zabawne, czasem irytujące. Hotel, w którym spędzilismy noc nazywał się Green View, a że zabrakło dla nas pokoju z oknem, jego nazwa wydawała się ponurym żartem.
Tu na południu Indii panuje spokój i cisza a widoki na głęboką zieleń pól herbacianych potrafią zapierać dech. Dziesięć dni wcześniej w chaotycznych miastach Rajasthanu na północy kraju, pokój z oknem oznaczał ryzyko deficytu snu. Dziwaczne klaksony aut, zgiełk miasta, mantry uliczne pomieszane ze śpiewami muezinów nigdy nie dawały pospać. Stopery do uszu przydały się bardziej niż leki na zatrucia żołądkowe, których nie tknęliśmy przez 3 tygodnie.
Zaraz za pierwszym zakrętem zaczepia nas kierowca autorikszy – najpopularniejszej w Azji trzykołowej wersji taksówki - i oferuje całodniowe zwiedzanie okolicy za 1000 rupii, które szybko zbijamy na 700 rupii w sumie dla 2 osób, co w przeliczeniu daje około 49 zł. Rajamani - bo tak ma na imię ów kierowca - jest sympatycznym Keralczykiem, dość dobrze mówiącym po angielsku. Keralczycy i Tamilowe zamieszkujący południe Indii bardzo różnią się od Hindusów z północy ciemniejszym kolorem skóry. Posługują się też zupełnie innym językiem. Nasz Rajamani wygląda trochę jak Aborygen. Całe życie mieszka w Munnar choć jego ojciec pochodzi z Tamil Nadu. Kiedyś pracował w przetwórni liści herbaty i posiada pełną wiedzę na temat całego procesu produkcji. Okazuje się świetnym przewodnikiem, zna ciekawostki, interesujące miejsca i świetne punkty widokowe.
Królestwo przypraw
Jego autoriksza goni po malowniczych zakrętach górskich, chmury przetaczają się tuż nad głowami a mój palec nie schodzi z migawki aparatu. Co chwilę zatrzymujemy się w kolejnych miejscach, a Rajamani pokazuje nam gdzie pieprz rośnie (dosłownie) lub miejsca gdzie dzikie słonie zadeptały amerykańskich turystów, którzy zbliżyli się za bardzo ze swoimi aparatami. Spodziewaliśmy się wyłącznie kierowcy a dostaliśmy w pakiecie przewodnika – super, prawie jak promocja first minute!
Munnar położone w górach Western Ghats na wysokości ponad 1500 m.n.p.m. i jest centrum indyjskich upraw herbaty, kardamonu, wanilii i innych przypraw. Choć do Indii nie przyjechaliśmy wypoczywać, tu w Munnar odnajdujemy chwilę wytchnienia po chaosie i upale dopiero co doświadczonym w Delhi, Bombaju i kolorowych miastach Rajasthanu. Klimat jest jak w Szklarskiej Porębie w maju, około 15-20 stopni Celsjusza, a powietrze pachnie jak puste pudełko po herbacie z domieszką pieprzu. Widoki plantacji herbaty są dla nas czymś do tej pory niespotykanym. Całe zbocza gór wyścielone równym kobiercem krzewów poprzecinanych wąskimi nieregularnymi ścieżkami rodzą różne skojarzenia, od mchu w trybie makro do struktury ludzkiego mózgu w kolorze intensywnej zieleni. Egzaltując się widokami popijamy świeżo wyciskane soki z owoców, których nazw już nawet nie pamiętam.
W przerwie na obiad wróciliśmy na chwilę do miasteczka, gdzie mieliśmy pierwszą okazję zaobserwować życie miejskie w Kerali. Różnice nasunęły się natychmiast. Nie było tu nachalnych sklepikarzy, wreszcie można spokojnie się przejść. Na ulicach zdecydowanie czyściej, ludzie bardziej przyjaźni, brak świętych krów. Spostrzeżenia te potwierdziły się kilka dni później. W trakcie wyśmienitego posiłku obserwujemy otoczenie- mężczyźni w „spódnicach” podają do stołów i pracują w kuchni, zaś kobiety tuż za oknem ubrane w kolorowe sari z biżuterią na rękach, przy pomocy kilofów poszerzają przydrożny rów. Taki podział prac panuje w całych Indiach, ale jedynie tu na południu mężczyźni noszą charakterystyczne lungi, czyli pas materiału wiązany wokół bioder przypominający spódnicę.
Indyjska kuchnia to raj dla wegetarian, ale nawet zagorzały miłośnik steków będzie zadowolony. Różnorodność przypraw i dodatków w pełni rekompensuje brak mięsa. Uparty mięsożerca zawsze może zamówić danie z kurczaka choć muszę przyznać, że w Indiach zdecydowanie warzywa zawstydziły kurę...
Jeszcze komunizm, czy już kapitalizm?
Wszystkie plantacje w Munnar należą do jednej firmy – Tata Corporation, która zapewnia bezpłatną edukację dla dzieci pracowników oraz bogate na jak Indie pakiety socjalne. Tego dnia odbywało się 25-lecie jednej ze szkół a na inaugurację uroczystości przyjechał sam Ratan Naval Tata – prezes tej największej indyjskiej korporacji, która oprócz przemysłu herbacianego jest gigantem w dziedzinie motoryzacji, hutnictwa, przemysłu chemicznego, telekomunikacji i co roku wkracza w kolejne gałęzie gospodarki. Mieliśmy okazję zobaczyć go osobiście, podobnie jak nasz kierowca Rajamani – po raz pierwszy w życiu. Witany przez przedstawicieli lokalnych władz, otoczony niemal boską czcią przez mieszkańców, Ratan Tata przyleciał prywatnym helikopterem. Nad głowami powiewały czerwone flagi z sierpem i młotem – symbolem rządzącej w Kerali partii komunistycznej. Ale chyba tylko my dostrzegliśmy coś dziwnego w tej sytuacji.
W wielu miejscach przy drogach tego południowego stanu Indii widać wspomniane czerwone flagi, socjalistyczne murale, a nawet pomniki Lenina. Dla kontrastu i ku naszemu zdziwieniu widać też przydrożne kapliczki i liczne kościoły chrześcijańskie, niespotykane w innych częściach kraju. Misje katolickie oraz władza komunistyczna postrzegane przez nas jako przeciwstawne bieguny, zapewniły w Kerali najłatwiejszy dostęp do edukacji dzięki czemu społeczność tego stanu jest jedną najzasobniejszych i najlepiej wyedukowanych w całych Indiach.
Gościnność po indyjsku
Tego dnia słońca spiekło nas okropnie mimo gęstych chmur. 8 stopni na północ od równika nie można zapomnieć o kremie z wysokim filtrem nawet w deszczowe dni czego akurat nie przewidzieliśmy. Popołudnie spędzamy spacerując po kardamonowych plantacjach podziwiając bajkowe górskie widoki. Wieczorem nasz kierowca zaskoczył nas zaproszeniem do swojego domu na 7 urodziny syna. Nie przyszło nam do głowy by odmówić! Poznaliśmy jego żonę oraz dwóch synów 7 i 12 letnich mówiących dość dobrze po angielsku. Było „Happy Birthday” i tort, który lokalnym zwyczajem trzeba spożyć wprost z ręki solenizanta niczym komunię świętą.
Domek na wzgórzu z widokiem na miasteczko przypominał działkową altankę. Bardzo skromny i ubogo wyposażony, posiadał jednak elektryczność i wodę ze studni. Gdyby nie przestrzeń i piękna przyroda dookoła nie różniłby się bardzo od mieszkań milionów hindusów, które popularnie nazywa się slumsami. Ramajani ujął nas tym zaproszeniem i bezinteresowną szczerością tak rzadko spotykaną w Indiach. Będąc jedynym żywicielem rodziny opowiadał o planach dobudowania piętra by wynajmować pokoje turystom. Rozmawiając o życiu i planach na przyszłość spędziliśmy niesamowity wieczór przy ognisku pod jego domem.
Rajamani był jednym z wielu napotkanych przypadkowo ludzi, którzy pomogli nam realizować wakacyjne plany, jednak podczas podróży po Indiach każdego dnia trzeba odmówić dziesiątkom ludzi takich jak on. Nie widzi się wówczas ich domów i ich rodzin, nie zna się sytuacji „od środka”. Tego dnia w świetle wszystkich zaskakujących zdarzeń, myśli o zróżnicowaniu między ludźmi i względności pojmowania problemów nie dawały spokojnie zasnąć.
To tylko jeden z 21 dni spędzonych w Indiach. Każdy z nich przyniósł masę wrażeń, niezapomnianych chwil i doświadczeń. Indie to prawdziwy atak na zmysły. Poza Taj Mahalem i plażami Goa - to nie miejsce do zwiedzania ani do odpoczynku. O różnorodności zapachów, smaków, dźwięków i kolorów napisano już wiele, podobnie jak o panującym tu chaosie, biedzie, bałaganie i tłoku. Jeśli ktoś potrafi dostrzec cokolwiek ponad to i jest głodny wrażeń, z pewnością zechce tu jeszcze wrócić.
Czy podobał Ci się ten artykuł?
Możesz ten artykuł udostępnić znajomym.