Indie Południowe, Kerala
Błyskawiczna decyzja („To jak? Jedziemy?" Jedziemy!” ), nerwowe czekanie na wizę i trzy tygodnie później, po siedemnastogodzinnej podróży samolotem z przesiadką we Frankfurcie i Dubaju, docieramy na południe Indii, do Kerali. Jeszcze tylko taksówka, prom, tuk-tuk i — ufffffff — jesteśmy w...
...Fort Kochi
Gdy byłam w Indiach po raz pierwszy i prosto z lotniska trafiłam na delhijski Pahar Ganj, czułam się tak, jakby wessała mnie gigantyczny cyklon. Moje zmysły zostały zaatakowane przez pędzące pojazdy, snujące się święte krowy, migoczące cekiny, podzwaniające bransoletki i nieprawdopodobną biedę. Ciągle ktoś do mnie coś mówił, o coś prosił, chciał mnie gdzieś zaprowadzić. Kochi, a w każdym razie jego stara część, jest inne: spokojniejsze, zasobniejsze, mniej zatłoczone. I bardzo różnorodne.
W tej starej portugalskiej kolonii można znaleźć wszystko. Hinduski bazar z imbirem, pieprzem i innymy przyprawami. Żydowską dzielnicę z synagogą i pękającymi w szwach sklepikami. Holenderski Pałac, a w nim malowidła z Śiwą. Są też chińskie sieci: ruchome, drewniane konstrukcje, na których o zachodzie słońca zamiast mew przesiadują czarne ptaszyska. Zresztą cała Kerala jest niesamowita: hinduskie świątynie sąsiadują z meczetami i kościołami, a swojskie Madonny w niezapominajkowych szatach z wizerunkami hinduskich bóstw i podobiznami króla Bollywood, Shahrukha Khana. Nie brakuje też sierpów i młotów.
W drodze do Munnar
Nasz kolejny cel: plantacje herbaty w położonym wysoko w górach miasteczku Munnar. Po drodze oglądamy poranną toaletę słoni. Potężne zwierzęta są potulne jak baranki. Kładą się w rzece i odwieszają trąby na kłach, zupełnie jakby przerzucały szlafrok przez oparcie krzesła, a opiekunowie uwijają się wokół nich jak w ukropie: ochlapują je wodą, szorują połówkami kokosów grzbiety, uszy, ogony... Nie pomijają nawet skraweczka olbrzymich cielsk. Helooou? Czy indyjskie olbrzymy wymagają aż tak gruntownego mycia? Nie mam pojęcia, jednak taki widok to naprawdę coś!
Kolejne przystanki: Elephant Camp (przy okazji przejażdżki przekonuję się że słonie mają... jeża — ich głowy są porośnięte rzadkimi, sztywnymi włosami), plantacja przypraw (już wiem, gdzie pieprz rośnie!), pola ryżowe, zagony ananasów, drzewa kauczukowe... Nasz kierowca nieustannie trąbi i wyprzedza wszystkich jak opętany, także przed zakrętami. Przepisy? Jakie przepisy?
Wreszcie Munnar i plantacje herbaty, które wyglądają jak zarzucony na wzgórza intensywnie zielony patchwork. Oprócz zachwytu czuję bezradność, bo wiem, że żadne słowa nie pozwolą mi z nikim podzielić się tym pięknem. Tego nie da się opisać. Po prostu.
Alappuzha i Backwaters
Obezwładniający zachwyt czuję też na keralskich rozlewiskach. Backwaters to liczący 900 kilometrów labirynt kanałów, rzek i jezior , pełen nieprawdopodobnie bujnej roślinności (mam wrażenie, że jeszcze chwila, a zieleń pożre na amen skryte w niej domki, maciupkie sklepiki i suszące się pranie), ptaków i wysepek wielkości chustek do nosa. Jeśli gdzieś jest raj, to właśnie tak musi wyglądać! Ten raj tętni życiem: olbrzymie house boaty mijają się z malutkimi dłubankami, kaczki korkują pomniejsze kanały, a mieszkańcy rozlewisk zajmują się swoimi sprawami: stojąc po pas w wodzie myją zęby, plotkują, piorą, skrobią o kamień ryby... Unosząca się nad wodą mgiełka sprawia, że wszystko wydaje się trochę nierealne. Może to tylko sen?
Varkala
Ta słynąca z czerwonego klifu malutka miejscowość nad Morzem Arabskim nie jest zwyczajnym kurortem. Oprócz resortów z wystrzyżonymi trawnikami, uroczych, ciut nonszalanckich knajpek, centrów ajurwedy i kramów, w których jest wszystko od bindi po polskie książki, można tu zobaczyć także całkiem inne rzeczy. Wystarczy pójść kawałek na północ, by trafić na rybaków, którzy w kilkunastu wyciągają z morza sieci pełne małych rybek albo huśtają się na falach na czymś w rodzaju zrobionych z pni desek surfingowych. Dalej jest bajorko, w którym kapią się razem bawoły i orły, za nim rajskie, kompletnie puste plaże, a jeszcze dalej meczet i kolorowe łodzie z namalowanymi na dziobach oczami....
Warto wybrać się także na południe, na Plażę Odkupienia, gdzie Hindusi wysypują do morza prochy zmarłych oraz w głąb miasteczka, do liczącej dwa tysiące lat świątyni z upiornym „drzewem lalkowym”. Ktoś tłumaczy nam, że każda z tych lalek jest darem od matki, która szczęśliwie doczekała potomstwa. Wierzymy na słowo, ale gęsia skórka nie mija... Mamy szczęście: znów spotykamy słonie: trafiamy na Elephant Festiwal w pobliskim Paripally. Pięćdziesiąt pięć pięknie przystrojonych olbrzymów, tysiące Keralczyków plus garstka turystów... Właśnie to lubię najbardziej.
.... i wiele, wiele więcej
O Kerali można pisać i pisać. Na przykład o tym, że tutejsze kobiety (przepiękne!) oprócz sari noszą także proste, kolorowe sukienki z krótkimi rękawami. Gdy idą w nich na targ, wyglądają jakby właśnie wstały z łóżka i wyskoczyły na zakupy w koszulach nocnych. Albo o tym, że na jednym motorze mieści się sześcioosobowa rodzina. Że najbardziej efektowne smoky eyes mają małe dzieci ( makijaż robi się im "for beauty", ale też po to, by intensywna czerń "kresek" pochłaniała nadmiar promieni słonecznych). Że nawet leciwi mężczyźni mają stalowe mięśnie i rzadko rosną im wielkie brzuszyska. Że jadąc pociągiem z Varkali do Kochi można się zdrzemnąć pod sufitem albo zjeść kilkudaniowy, gorący posiłek (gdyby ktoś miał ochotę, mógłby to robić co pół godziny, bo obsługa przynosi go na każdej stacji). Że rikszarze nie mają kompleksów i nadają swoim pojazdom dowcipne nazwy, np. Porsche. Mogłabym tak w nieskończoność...
Czy podobał Ci się ten artykuł?
Możesz ten artykuł udostępnić znajomym.