Bal w Kaunertal
Alpy. Wiedziałam że są. Słyszałam, że są piękne. Lecz dopóki ich nie doświadczyłam, nie wiedziałam kompletnie czym są i czym od tej pory dla mnie będą. A stały się zimowym corocznym marzeniem i nieustanną tęsknotą, która pojawia się zawsze tuż z myślą o „białym szaleństwie”. Od pierwszego wpięcia deski i zjazdu ze szczytu Falginjoch (3108m) poczułam, że te góry zostały stworzone właśnie dla nas – snowboarderów (dopiszę, że dla narciarzy też, żeby się nie obrazili:)).
Dla osoby wychowanej na 500 metrowym stoku w Sudetach, z gwarantowanymi nieregularnymi muldami, puchem ubijanym siłą mięśni narciarzy pierwsza wizyta w Kaunertal była jak bal dla Kopciuszka. Całe szczęście bal się przedłużył i okazał się opcją dostępną każdej zimy.
Przestrzeń – to pierwsze wrażenie, którego doświadczam spoglądając w górę stoków. Szerokie, różnorodne, perfekcyjnie wyratrakowane trasy, a do tego mało ludzi brak kolejek. Ogrom – to drugie wrażenie. Spoglądam na skipass – 52 km tras. Już się cieszę na samą myśl pierwszego zjazdu. Trasy się nie nudzą, na każdej można spróbować czegoś innego. Przy zjeździe z lodowca Ochsenalm pociągam długie cięte skręty, czując magiczną siłę odśrodkową, a przy łagodniejszych fragmentach przyspieszam krótkim śmigiem.
Jazda w puchu
Kolejnego dnia szykuję się na ulubiony freeride. Sprawdzamy zagrożenia lawinowe. Brak. Wyskakuję na trasę Weissjoch i zatapiam się w dziewiczym puchu. Jak mogłam do tej pory żyć, bez takiej przestrzeni i takiego śniegu? Przy którymś zjeździe zaliczam wywrotkę i przez 15 minut próbuję wygrzebać się z 1,5 metrowej zaspy. Jest zabawnie.
Kilka dni później w miejscu naszych zjazdów widzę małe, lawinowe jęzory. Teraz już wiem, że trzeba bardzo ostrożnie. Postanawiam zrobić kurs lawinowy, żeby czuć się w takich miejscach bezpieczniej. Następnego dnia rana rozgrzewam się na trampolinach ustawionych przy dolnej stacji wyciągu. Świeci ładne słońce. Po kilku zjazdach odbijam do snowparku, w którym chcę już pozostać do końca dnia.
Ewolucje nie tylko dla profreestylerów
Próbuję na trasie easy – wskok na boxa i prosty slide. Udaje się. Pierwszy w życiu, a jakie fajne uczucie. Potem przejeżdżam przez skocznię i ćwiczę klasyczne ollie z frontside grabem. Obok nas latają pro riderzy. Rozmarzam się. Przy którymś zjeździe przedostajemy się w stronę halfpipe. I tu kolejne „wow”. Na filmach wygląda na mniejszy i mniej stromy. Podobno boli tylko wtedy kiedy wyląduje się na krawędzi. Pierwszy przejazd robię delikatnie, żeby wyczuć o co chodzi. Podjazd, zjazd, podjazd, zjazd. Za mną przelatuje jakiś pro freestyler. Zatrzymuję się na dole żeby popatrzeć. Urzekające. Bawię się do końca dnia.
Jeden dzień spędzam na wyjeżdżanie na szczyty i wdrapywanie się na grań, żeby podziwiać widoki. Są absolutnie niesamowite i urzekające. Kładę się na skale i wygrzewam na słońcu. Jestem ponad 3000 m n.p.m, otoczona przez masę wystających zza chmur szczytów. Spoglądam w dolinę i zachwycam się turkusowym jeziorem. Tuż obok mnie prawie jak na wyciągnięcie dłoni wznosi się szczyt góry Weissseespitze (3535 m).
Nocujemy w uroczej, spokojnej wiosce Feichten, gdzie na każdym kroku widać austriacki porządek. Czysty traktor i zagrody robią na mnie niecodzienne wrażenie. Wieczorem bar Kiwi – luźne miejsce w zimowym klimacie z puszczanymi filmami freeridowymi i freestylowymi. Tydzień mija zdecydowanie za szybko. W kolejny weekend ląduję na rodzimym stoku i po czterech skrętach jestem na dole wyciągu. Chcę z powrotem do Kaunertal!
Czy podobał Ci się ten artykuł?
Możesz ten artykuł udostępnić znajomym.