Afryka globtroterów
Od turkusowych wód wybrzeża Zanzibaru, przez nieskończone przestrzenie parku Serengeti, ośnieżone szczyty Mount Kenya, aż po białe plaże okolic Mombasy - to najkrótszy możliwy opis fascynującej 3 tygodniowej wyprawy, którą odbyłem w listopadzie 2011 roku. Tanzania i Kenia to 2 sąsiadujące ze sobą kraje w Afryce wschodniej, które niemal każdemu są w stanie zapewnić setki niezapomnianych wrażeń.
Podróż rozpoczęła się na wschodnim wybrzeżu Zanzibaru. Ta niewielka należąca do Tanzanii wyspa położona na Oceanie Indyjskim zachwyca spokojem, pięknymi rozległymi plażami i wszelkimi odcieniami błękitu otaczającej wody. Wschodnie wybrzeże wyspy jest idealnym miejscem dla poszukujących odpoczynku w ciszy i spokoju. Szum wiatru i fal oceanu już w kilka godzin nastrajają na inne tempo życia i niczym nie zakłócony relaks.
Nie ma tu turystycznych centrów z hałaśliwymi bazarami, nie ma głośnych dyskotek, nie ma większych skupisk ludzi. Liczne, najczęściej kameralne hotele o zróżnicowanym standardzie rozsiane są wzdłuż wybrzeża, co zapewnia komfort i przestrzeń dla wypoczywających. Jeśli białe plaże w cieniu bujnych palm nie wystarczają, z łatwością znajdziemy różne formy aktywności od nurkowania na rafie koralowej do zwiedzania miejscowego parku Jozani Forest. Nic tylko delektować się błogością. Jedynie hotelowe Wi-Fi może zakłócić odpoczynek od codziennych nawyków.
Muzeini i reggae
Po kilku dniach relaksu przybyłem do Stone Town – stolicy wyspy. To przedziwne muzułmańskie miasto na ulicach, którego oprócz śpiewów muezinów usłyszeć można dźwięki Boba Marleya i Queen. Te ostatnie z powodu Freddiego Mercurego, który tu właśnie się urodził. W tym jedynym większym mieście Zanzibaru, kultura afrykańska miesza się z arabską, hinduską i europejską. W czasach kolonialnych Zanzibar stanowił ważny przyczółek dla handlu niewolnikami. Choć kilka zabytków przypomina o tych mrocznych czasach, to jednak przyjazna atmosfera ulic Stone Town i jego mieszkańców dominuje. W labiryncie wąskich uliczek z przyjemnością można błądzić godzinami. Wyjątkowa architektura, liczne knajpki, sklepiki i antykwariaty wciągną każdego kto poszukuje miejsc „z klimatem”. O zachodzie słońca miejska plaża staje się jednym wielkim boiskiem piłkarskim zaś tuż po zmierzchu centralny plac na nabrzeżu – Forodhani Gardens- zapełnia się licznymi straganami. Podobnie jak na słynnym marokańskim placu Jamma el Fna w centrum Marakeszu, tu również można spróbować niemal wszystkiego co dla nas dziwne i nieznane. Trudno było opuszczać Zanzibar lecz perspektywa dalszych planów dodawała otuchy.
Afrykańska codzienność
Dwie godziny rejsu promem dzieliły wyspę od kontynentalnej części Tanzanii. Po krótkiej przesiadce w stolicy Dar es Salaam i 11 godzinach w autobusie znalazłem się w Arushy, mieście w północnej Tanzanii u podnóża malowniczej góry Meru. Jednodniowy trekking pozwolił mi zbliżyć się do majestatycznego masywu góry wznoszącej się na ponad 4500 m n.p.m by móc go podziwiać niemal jak na wyciągnięcie ręki. Ten wyjątkowy dzień pozwolił mi ujrzeć wiele obliczy Tanzanii, choć był jedynie przedsmakiem głównego trekkingu wyprawy, który miał rozpocząć się tydzień później w sąsiedniej Kenii. Od miasta Arushy do najdalej położonych wiosek szliśmy na piechotę kilka godzin, zatrzymując się w domach ludzi i poznając wielu po drodze. Od miejskich straganiarzy, przez rolników i włóczęgów po masajskich pasterzy.
Wieczorem całe gromady dzieci wyruszały z maczetami na łąki by kosić trawę dla zwierząt, inne wyruszały z wiadrami po wodę. Obserwowanie ich codziennych czynności, zróżnicowania społecznego i etnicznego w czasie tej wędrówki było czymś niezwykłym. A to wszystko w otoczeniu ciągle zmieniającego się zachwycającego krajobrazu, bujnej zieleni i stale majaczącej w tle monumentalnej Mount Meru. Z pełniejszą wiedzą na temat tutejszych zwyczajów wyruszyłem następnego dnia na czterodniowe Safarii do parków narodowych Lake Manyara, Serengeti i Ngorngoro.
Brakowało tylko Krystyny Czubówny.
Safari jest formą jedyną w swoim rodzaju i niezastąpioną jeśli chce się zobaczyć zwierzęta na dziko w Afryce w niewielkiej odległości i w ogromnych ilościach. Doświadczenie to jest dla każdego niezapomniane. Wiele mówi się o samych zwierzętach, ale dla mnie stanowiły 50% wrażeń, zaś drugą istotną częścią jest niezwykła przestrzeń, w której żyją. Niestety ograniczona. To co kojarzy nam się z Afryką – sawanna porośnięta akacjami i wypełniona zwierzyną – jest tylko małym fragmentem czarnego lądu, który udało się odgrodzić i uratować przed wykarczowaniem i zaludnieniem. Na szczęście niektóre parki są na tyle duże – jak np. Serengeti, że żyją w niej swobodnie całe ekosystemy zwierząt, roślinożernych i drapieżników, które regulują swoją liczebność na drodze naturalnej selekcji.
Niezwykłym przeżyciem było zobaczyć na własne oczy biegnące wielotysięczne stada antylop gnu i zebr, wylegujące się na słońcu lwy, rodziny słoni przechodzące nocą 10 metrów od mojego namiotu, szykujące się do polowania gepardy i wiele innych zwierząt w ich naturalnym środowisku. Czasem wydawało się to nierealne, brakowało tylko głosu Krystyny Czubówny w tle. Utworzenie takich parków w kontekście zawłaszczania Ziemi przez człowieka, było genialną ideą, którą udało się zrealizować. Jakkolwiek smutne by to nie było, że tak niewiele zostało, to doświadczanie uratowanego kawałka natury jest rzeczą absolutnie fantastyczną.
Arusha by night
Ostatni wieczór w Tanzanii również przyniósł nowe doświadczenia. Zaraz po powrocie z safari umówiony byłem z kolegą – moim przewodnikiem z trekkingu pod Mount Meru- na tour innego typu: Arusha by night – czyli coś co odradzają wszystkie przewodniki. Tanzańskie dyskoteki wyglądały trochę jak tancbudy w podupadłych polskich miastach w połowie lat 90- tych. Trudno było mi pozostać niezauważonym i to nie bynajmniej przez buty trekkingowe i szorty, które stanowiły najbardziej elegancki zestaw z mojego plecaka. Ale było bardzo sympatycznie. Wszystkie piwa w Tanzanii noszą nazwy o konotacjach turystycznych: Kilimanjaro, Serengeti, Safari a ich smak doskonale komponuje się ze szczerą, ciekawą rozmową o zróżnicowaniach plemiennych miejscowych, ich spojrzeniu na globalizujący się świat i rolę Afryki, o ich fobiach i nadziejach.
Ludzie, których znałem już kilka dni otwierają się w niesamowity sposób. Niezwykłe opowieści o zwykłym życiu ludzi z innego końca Ziemi przekazane w niewymuszony, bezpretensjonalny sposób to największe trofeum każdej mojej podróży. Tanzanię zapamiętam jako niesamowity kraj. Ciekawy, przyjazny, bezpieczny, zróżnicowany i zamieszkany przez serdecznych ludzi. Przede mną była Kenia i najtrudniejszy etap wyprawy – 4 dniowy trekking na Point Lenena, jeden z trzech szczytów Mount Kenya położony na wysokości 4985 m n.p.m.
Afrykańskie mrozy
Po przekroczeniu granicy tanzańsko – kenijskiej zmieniły się jedynie kolory przydrożnych domów – reklam, wymalowanych od ziemi po dach barwami i logotypami lokalnych operatorów telefonii komórkowych. Taki znak czasu. Po kilku godzinach w minibusie wjeżdżałem do Nairobi, miasta które mieszkańcy nazywają stolicą Afryki. Eleganckie auta, strzeliste wieżowce i biznesmani w garniturach na ulicach – ten widok w żaden sposób nie pokrywał się z moim wcześniejszym wyobrażeniem stolicy Kenii. W Nairobi umówiony byłem z Josephem – przewodnikiem górskim organizującym nasz 4 dniowy trekking.
Następnego dnia wystartowaliśmy trasą Sirimon z miejscowości Nanyuki, gdzie uzupełniliśmy skład ekipy o dwóch tragarzy i kucharza. Czekały nas 3 noclegi w górskich schroniskach. Spartańskie warunki i ujemne temperatury nocą wynagradzały nam wspaniałe widoki i pyszne jedzenie, które serwował nasz kucharz. Drugiego dni po przekroczeniu wysokości 4200 metrów zacząłem doświadczać choroby wysokościowej. Bezsenność i okropny ścisk głowy połączone z przeziębieniem postawiły moje wejście na szczyt pod znakiem zapytania. Po kilkugodzinnej aklimatyzacji było już nieco lepiej. Ostatni odcinek ze schroniska Shipton pod sam szczyt mieliśmy rozpoczynać o 2 w nocy by o wschodzie słońca być na szczycie. Jednak nocna wichura z deszczem i śniegiem pokrzyżowała plany co zmusiło nas do przesunięcia startu na rano. Po kolejnej bezsennej nocy przy dźwiękach wichury trzęsącej prowizorycznym budynkiem schroniska wyruszyliśmy na stromy 3 godzinny, ostatni odcinek drogi.
W połowie trasy leżał już śnieg, im wyżej tym głębszy. Na takiej trasie szlak nie jest widoczny, nie ma łańcuchów ani wydeptanych ścieżek. Trzeba polegać na wiedzy przewodnika wskazującego bezpieczne przejścia. W drodze na szczyt przecinamy kilka symbolicznych miejsc i wysokości: 4550 m – niezdobyty w poprzednim roku Ras Dashen, 4810 m- wysokość Mount Blanc, następnie niezauważalnie wkraczamy na południową półkulę gdy brodząc w śniegu przecinamy równik. Na kilka minut przed celem chmury przysłaniają widoki , zaczynają się kumulować myśli i wspomnienia wielomiesięcznego planowania wyprawy a dotknięcie masztu flagi zawieszonej na szczycie flagi jest w tym kontekście mocno poruszającym momentem.
Trudność trekkingów na afrykańskie szczyty takie jak Mount Kenya czy Kilimandżaro nie polega tylko na fizycznej wytrzymałości kilkudniowego marszu pod górę ale na zniesieniu trudnych warunków oraz choroby wysokościowej. Z tych właśnie powodów przeważającej liczbie (ok 75%) próbujących nie udaje się dotrzeć na szczyty. Przewodnik i ludzie, z którymi wychodzi się w góry nie są bez znaczenia. Dla nas towarzystwo Joseph’a i spółki okazało się zarówno ciekawe jak i pomocne. Już po zejściu pojawiły się pierwsze nieśmiałe plany powrotu za jakiś czas do Afryki i zaatakowania najwyższego szczytu Afryki. Sprawdzona ekipa Josepha i niespotykanie niska cena oferowana za trekking na Klimandżaro to poważne atuty by to rozważyć w przyszłości.
Od tego miejsca miało być już lajtowo. Ale droga z samotnego szczytu do łazienki z prysznicem w Nairobi trwała jeszcze niemal 2 doby. Zimna woda cieknąca z rury w suficie w takiej sytuacji dała podobną radość jak weekendowy wypad do spa na zabieg odnowy biologicznej. Zaskakująco proste rzeczy cieszą gdy różnicuje się aktywności podczas wyprawy. Przebicie się przez zatłoczone centrum Nairobi z plecakiem w poszukiwaniu transportu w dalszą drogę również stanowiło niebanalną aktywność. Trzeba mieć oczy dookoła głowy, pilnować kieszeni, plecaka, szukać drogi na mapie, odmawiać taksówkarzom, nie reagować na zaczepki sklepikarzy i naciągaczy, reagować gdy ktoś staje ci na drodze i nie tracić w tym wszystkim czujności. Prawie nam się udało przebrnąć przez miejski survival. Tylko, że na końcu kupiliśmy bilety w firmie, która nie istniała. Takie edukacyjne pamiątki z Afryki zatrzymuję sobie na dłużej; bilet z Nairobi do Mombasy wzbogacił moją kolekcję zakładek do książek i jest przestrogą by nigdy nie tracić czujności.
Z powrotem w raju
Nairobi opuszczaliśmy przy słowach Pisma Świętego czytanego przez autobusowego kaznodzieję biedniejsi o kolejne 10000 kenijskich szylingów wydanych na następny bilet. W większości afrykańskich autobusach długodystansowych stosuje się muzyczne tortury. Jedna płyta z kenijskim disco grana na okrągło „umilała” nam 9 godzinną podróż przez średnio ciekawe krajobrazy i lepki, nieznośny upał. Mombasę przywitaliśmy po zmroku by od razu przedostać się do Tiwi Beach położonego 30 km na południe. Tam dopiero zastaliśmy długo wyczekiwane rajskie plaże, ciszę, spokój i wyluzowanych ludzi, którzy zarażali innym tempem funkcjonowania. I znów relaks: nurkowanie, owoce morza, słońce i wiatr, wieczorne ognisko na plaży i Krzyż Południa na nocnym niebie.
Dwa dni w tym miejscu to za mało na pełną regenerację ale wystarczająco by podsumować i poukładać w głowie wszystkie doświadczenia i impresje tej wyprawy. Wydawało się, że od wizyty na Zanzibarze dzieli nas kilka miesięcy podczas gdy minęły ledwo 3 tygodnie. Tak podróż, w której każdego dnia gdzie indziej wstajesz i gdzie indziej kładziesz się spać, zmienia postrzeganie czasu i przestrzeni, w której żyjemy, która ciągle potrafi zaskakiwać.
Czy podobał Ci się ten artykuł?
Możesz ten artykuł udostępnić znajomym.